wtorek, 29 grudnia 2015

Jeff Lynne's E.L.O. - Alone in the Universe [2015]

„O, jakiś kawałek, który brzmi jak The Beatles – pomyślałem, gdy po raz pierwszy usłyszałem When I Was a Boy. – Pewnie Lynne”, dopowiedziałem w myślach po chwili. Nie myliłem się. Ten właśnie numer otwiera nowy krążek szefa (a obecnie chyba także jedynego oficjalnego członka) Electric Light Orchestra. Krążek, który stawia wiele pytań – zaskakująco wiele jak na album, który ma 32 minuty i kompletnie niczym nie zaskakuje. Pierwsze z nich to „po co?”. Kolejne to „czemu tak krótko, skoro od ostatniej płyty minęło tyle lat?”. Potem „czemu w zasadzie Jeff Lynne’s E.L.O., a nie po prostu E.L.O., skoro i tak Lynne ma pełnię praw do nazwy?”. Czy znam odpowiedź na którekolwiek z nich? Nie, obawiam się, że nie zna jej nawet do końca sam twórca. Ale nie znaczy to wcale, że to płyta zupełnie nieudana, choć nie wiem, czy bardzo potrzebna.

Zaczyna się w sumie miło i zgodnie z oczekiwaniami, bo wspomnianym już When I Was a Boy. Lynne zawsze zręcznie imitował Beatlesów, choć przeszedł ewolucję brzmienia dokładnie odwrotną do Fab Four – oni zaczynali od prościutkich piosenek, a z biegiem lat coraz bardziej eksperymentowali, on zaś zaczął właśnie od bardziej złożonych form (zwłaszcza, gdy w E.L.O. tyle samo co on do powiedzenia miał jeszcze Roy Wood), a z upływem czasu coraz bardziej stawiał na krótkie i „ładne” melodie. I właśnie takie numery na Alone in the Universe znajdziemy. Raz wychodzi to lepiej, raz gorzej. Słodkie do bólu Love & Rain kompletnie nie przekonuje, podobnie zresztą jak dansingowe I’m Leaving You, ale już nieco bardziej dynamiczne (choć tradycyjnie mocno wygładzone brzmieniowo – jak to u Lynne’a) Dirty to the Bone to klasyczne późniejsze E.L.O. w najlepszym wydaniu. Jest melodyjnie jak cholera, bogato aranżacyjnie, choć strasznie krótko. To zresztą główna wada tej płyty. W zasadzie żaden numer nie wykorzystuje w pełni swojego (mniejszego lub większego) potencjału, bo wszystkie urywają się po upływie maksimum 3,5 minuty, z wyjątkiem numeru tytułowego, który i tak nie przekracza czterech minut. Ja wiem, że ta prostota kompozycyjna to od wielu lat pomysł na siebie Jeffa, ale czasami aż chciałoby się, żeby posiedział dłużej nad strukturą jakiegoś kawałka, nie tylko nad jego produkcją i zlynnyzowaniem (czyt. dopieszczaniem i polerowaniem) brzmienia każdej nuty.

Płyta niestety trochę wlatuje jednym, a wylatuje drugim uchem. I choć ogólnie pozostawia przyjemne wrażenie, niewiele zostaje w głowie po odsłuchu. Poza wymienionymi wcześniej When I Was a Boy i Dirty to the Bone w pamięć zapadają jeszcze The Sun Will Shine on You (choć niestety głównie przez to, że po kilku szybszych numerach, tu mamy pierwsze spore zwolnienie tempa), Ain’t It a Drag (które brzmi jak numer Toma Petty’ego, co nie jest zaskoczeniem, biorąc pod uwagę, że obaj blisko ze sobą współpracowali w przeszłości) oraz numer tytułowy (spokojna, ładnie płynąca, nieco leniwa kompozycja nieco w stylu Can’t Get it out of My Head). Czyli nie jest tak źle, ale to wszystko są prościutkie pioseneczki, między którymi brakuje mi czegoś, co na dłużej przykułoby uwagę i skłoniło do jakichś głębszych muzycznych refleksji. To po prostu ładna muzyka tła i nic więcej.

Tej płycie brakuje zarówno bardziej złożonych pomysłów wczesnych nagrań E.L.O., jak i rozmachu nieco późniejszych, bardziej popowych produkcji typu Time. Tak jakby Lynne chciał wszystkim pokazać, że wciąż potrafi napisać dobrą melodię, ale jednocześnie nie miał cierpliwości albo ochoty, żeby rozwinąć swoje pomysły, więc nagrał kilkanaście zalążków utworów i zamiast popracować nad nimi, wyciszył nagrania w momencie, kiedy nie wiedział, co dalej z nimi robić. No i po 14 latach oczekiwania (tyle minęło od wydania Zoom – ostatniej płyty w całości z nowym materiałem) 32 minuty muzyki to jednak chyba zawód, tym bardziej, że do specjalnej edycji dołączono dwa kolejne numery (a do japońskiej nawet trzy), zatem materiału było więcej i w takim przypadku wydawanie tak krótkiego albumu chyba nie uchodzi. Te dodatkowe utwory nie zachwycają, ale to już zupełnie inna kwestia. Może już lepiej byłoby wybrać ze cztery najlepsze kawałki i wydać EP-kę? To byłaby całkiem przyjemna EP-ka. Płyta niestety jest generalnie dość rozczarowująca.



--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. Jeff w życiu nie pozwoliłby sobie na EP-kę. Poza tym "Dirty to the Bone" zawiewa Wilburysami na kilometr. Widać, że szanuje brzmienia z przeszłości, i za to mu chwała!

    OdpowiedzUsuń