poniedziałek, 11 grudnia 2017

Sons of Apollo - Psychotic Symphony [2017]



Sons of Apollo to kolejna świeża supergrupa. Nazwiska robią wrażenie, zresztą przecież po to zakłada się supergrupy. Bo przecież nie po to, żeby zaoferować fanom cokolwiek przełomowego. Toteż panowie Portnoy, Sherinian, Bumblefoot, Sheehan i Soto na żadne nowatorstwo na swoim pierwszym krążku – Psychotic Symphony – się nie silą. Oni już się w swoim zawodowym życiu „nanowatorzyli”, a teraz z przyjemnością mogą jechać na swoich starych patentach z Dream Theater czy Mr. Big i próbować sklecić z tego całość, która będzie się trzymała kupy. Od śledzenia listy zespołów, w których udzielali się członkowie Sons of Apollo, może się zakręcić w głowie. Od muzyki zawartej na ich wspólnej debiutanckiej płycie w głowie może i się nie zakręci, ale za to będzie można bez żenady tą głową pomachać, bo jest przy czym.

Wymyślili to sobie panowie całkiem odważnie – zaczynają i kończą dwiema najdłuższymi kompozycjami. God of the Sun to w zasadzie dobry materiał na singiel w wersji skróconej. Pierwsze pięć minut to solidna, ciężka, rytmiczna naparzanka. Bez wielkich emocji, ale niezła na rozruch. Potem jednak wchodzi dużo spokojniejszy i dużo bardziej podniosły motyw, i gdyby tylko solo na klawiszach zostało zastąpione solówką gitarową, przysiągłbym, że to numer z jednej z wczesnych płyt Malmsteena. No cóż, dwóch panów w tym zespole ze Szwedem współpracowało, więc może te skojarzenia nie są przypadkowe. Potem jednak całość wraca do głównego motywu. Niezły start, ale czy faktycznie materiał na ponad 11 minut? Mam wątpliwości. Ale na szczęście czasami jak panowie znajdą dobry, chwytliwy motyw, to nie próbują na siłę go udziwniać i rozwlekać. Coming Home, Signs of the Time czy Alive to przykłady dobrych, nieprzekombinowanych numerów, w których każdy z muzyków ma okazję się wykazać, lecz jednocześnie całość nie zmienia się w jedną wielką instrumentalną popisówkę. A przy okazji tu i tam usłyszymy pewne charakterystyczne zagrywki i motywy każdego z instrumentalistów, co na pewno ubarwia całość. Na przykład w Labyrinth momentami trudno nie uciekać myślami w stronę starego dobrego Dream Theater.

Instrumentaliści instrumentalistami, ale warto zwrócić też uwagę na zapewne najsłabiej rozpoznawalnego w tym zestawie człowieka – wokalistę Jeffa Scotta Soto. Może i nie ma on aż tylu fanów, co reszta grupy, ale to jeden z tych ludzi, którzy nigdy nie zawodzą. Czy to w grupie Malmsteena (na kapitalnych pierwszych płytach), czy to w Talisman, czy kiedy śpiewa cały koncert złożony z utworów Queen (a to – sami przyznacie – zadanie o najwyższym stopniu trudności). Na Psychotic Symphony absolutnie nie odstaje poziomem od reszty składu, ale też przyznać muszę, że jednak najlepiej słucha mi się tej płyty w momentach, kiedy zespół odchodzi od „piosenkowego” schematu i pozwala sobie na małe odjazdy – a te najczęściej są wyłącznie instrumentalne, jak w drugiej części Signs of the Time albo w zamykającym album Opus Maximus, któremu tytuł dobrano całkiem trafnie. Kapitalnie sprawdza się minutowe intro zatytułowane Figaro’s Whore, natychmiast przywodzące na myśl Purplowską wersję Hey Joe inspirowaną muzyką klasyczną. Zaraz po nim mamy Divine Addiction, które także daleko od purpurowych klimatów nie odchodzi.

Psychotic Symphony to solidna dawka wysokokalorycznego łojenia z pogranicza rocka i metalu. To takie granie na sterydach – nie spodziewajcie się tutaj subtelności, budowania klimatu czy bawienia się w brzmieniowe niuanse. Panowie bez zbędnego obcyngalania się walą butem w twarz jak Josh Homme fotografów na swoich koncertach i jeńców nie biorą. Są niczym jednostka specjalna, która bez trudu odbije wszystkich zakładników przetrzymywanych w muzeum, ale jednocześnie narobi takiego zamieszania, że żadna Mona Lisa nie przetrwa. I to jest zarówno mocna, jak i słaba strona tego wydawnictwa. Kolejnym minusem jest długość płyty – album tak intensywny muzycznie nie powinien trwać dłużej niż 40-45 minut. Niemal godzina to jednak trochę za dużo. Na plus niewątpliwie wirtuozeria muzyków oraz umiejętność łączenia jej z mimo wszystko przeważnie niezłymi i wpadającymi w ucho melodiami. Świata muzycznego tym krążkiem panowie nie zbawią, ale słucha się tego całkiem nieźle, a więcej chyba od tego typu supergrup nie ma co oczekiwać.

1. God of the Sun (11:12)
2. Coming Home (4:22)
3. Signs of the Time (6:42)
4. Labyrinth (9:22)
5. Alive (5:05)
6. Lost in Oblivion (4:27)
7. Figaro's Whore (1:04)
8. Divine Addiction (4:42)
9. Opus Maximus (10:39)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. A mnie ten album totalnie nie przekonał. O ile samo brzmienie jest solidne, o tyle w moim odczuciu perkusja Portonoya to ewidentny lament "że wciąż jestem jedynym perkusistą Dreamów", klawisze Sheriniana są przesłodzone, przaśne a gitary śmieszą wtedy kiedy się je widzi (bo jeden gryf już nie wystarczy do takiej muzy, trzeba koniecznie niczym Page pokazać się z dwoma). Największym mankamentem tej płyty jest z kolei wokal - za szorstki i kompletnie nie pasujący do muzyki. Do tego wszystkiego dochodzi zamysł kompozycji bez tożsamości, bez nowości, byle bardziej technicznie i obowiązkowo z pokazaniem, że to kolejny projekt Portnoya, który ma pokazać jak bardzo tęskni za Dreamami z których sam odszedł. Nie przemawia do mnie taka forma, choć próbowałem, ale niestety nie dotrwałem do końca.

    OdpowiedzUsuń