czwartek, 24 października 2019

Lloyd - Black Haze [2019]


Trzej bracia, którzy tworzą wspólnie grupę muzyczną zręcznie poruszającą się w rejonach zarówno rockowych, jak i momentami wręcz popowych. Historia zna już takie przypadki. Czy grupa pochodzących z Paryża braci Lloyd ma szansę nawiązać do tych rodzeństw, które odnosiły ogromne sukcesy z tworzoną przez siebie muzyką? No cóż, czasy inne, muzyka, którą panowie prezentują, jest raczej dość odległa od mainstreamu (choć może nie aż tak bardzo?), ale pierwsze kroki napawają optymizmem, bo debiutancki album tria to rzecz naprawdę znakomita.

Większość materiałów, które można znaleźć o zespole na jego profilu FB oraz we wszechinternetach, jest niestety po francusku. Choćby z tego powodu dość trudno dokopać mi się do informacji, czemu kompozycje na płycie Black Haze w iście tarantinowskim stylu umieszczone zostały niezgodnie ze swoimi „numerami” (a każda z nich taki numer przed właściwym tytułem posiada). Ten brak informacji po angielsku (nawet na facebookowym profilu zespołu) mówi sporo o tym, jak niewiele osób miało do tej pory okazję tę grupę poznać. Wydaje się, że w obecnych czasach nie da się nie ogarniać social mediów po angielsku, ale jak widać panowie chyba jeszcze nie wiedzą, że ich muzyka dociera do coraz odleglejszych od Francji miejsc. No to pora na pobudkę, bo jakość materiału sugeruje, że już wkrótce będzie o nich głośno w bardzo wielu miejscach.

Niedawno pojawił się temat mojego braku koncentracji przy okazji płyt dłuższych niż 45 minut. To nie jest tak, że ja w ogóle takich płyt nie słucham i każda z nich jest dla mnie za długa. Jeśli muzycy potrafią te 60 czy nawet 80 minut zapełnić muzyką intrygującą i przyciągającą moją uwagę, to bardzo dobrze. To nie zdarza się po prostu zbyt często. Z pełnym przekonaniem twierdzę natomiast, że z trwającej 58 minut płyty Black Haze nie wyrzuciłbym nic, bo wśród 11 zawartych na niej kompozycji nie ma numerów słabych czy takich, które nie pasowałyby do całości. Bez względu na to, czy słucham tego albumu w kolejności „normalnej”, czy ustawię sobie utwory w porządku sugerowanym ich tytułami, krążek brzmi intrygująco i ani przez moment nie wieje tu nudą. Muzycznie jest to mieszanka klasycznego amerykańskiego rocka lat 70., klimatów blues-rockowych, niemal popowej momentami melodyki, ale też chwilami nieco pompatycznej progresji spod znaku (dawniej) Kansas czy (obecnie) Anathemy. Z grup jeszcze bardziej współczesnych, pojawiających się w moich tekstach i audycjach, do głowy przychodzą mi DeWolff i Welshly Arms, choć te skojarzenia dotyczą raczej pojedynczych utworów albo wręcz ich fragmentów niż całości.

Już w pierwszym numerze panowie wykładają część kart na stół. Dreams Overture to okazały, świetnie brzmiący numer, który z jednej strony atakuje gęstym, soczystym brzmieniem amerykańskiego rocka, z drugiej zaś zaskakuje kapitalną „bujalnością” w graveyardowo-grusomowym wydaniu. Fantastycznie brzmią wokale – zarówno ten główny, jak i te towarzyszące, tworzące razem z nim bardzo udane harmonie. W ogóle płyta BRZMI. Słychać, że naprawdę przyłożono się do produkcji – brzmienia, smaczków produkcyjnych, tego, żeby świetnie słychać było każdy niuans, każdy dźwięk na trzecim i czwartym planie. To też składa się na bardzo pozytywny odbiór całości materiału. Kompozycja tytułowa zaskakuje nie tylko udanymi odwołaniami do klasyków prog rocka, lecz także przyjemnym, nieco orientalnym klimatem części instrumentalnej oraz ognistą solówką gitarową, zaś następujące tuż po tym numerze krótkie utwory Not a Dreamer i Wild Trip to wręcz popowe, skoczne kawałki zagrane z rockową werwą. I tak to właśnie jest na tej płycie – numery dłuższe, bardziej złożone, rozmachem czasem przypominające klasyczne progrockowe dzieła, mieszają się tu z prostymi „pioseneczkami”, ale zagranymi w taki sposób, że to wszystko razem brzmi niezwykle spójnie. Jak już wspomniałem, rzeczy słabych tu brak, jednak w ramach oszczędności miejsca i waszego czasu jako swoje ulubione kompozycje z niewymienionej jeszcze reszty wskażę kapitalnie bujające Prince of Clouds, instrumentalne, nieco tajemnicze, kapitalnie wiedzione partią klawiszy Lust for Dreams i fantastyczny łączący klimaty R&B z floydowskim rozmachem ery Animals utwór I Leave.

Wyszedł dość długi tekst – zupełnie niezamierzenie. Ale ten album jest tak dobry, że trudno mi było streścić moje myśli. Niech zatem zakończenie będzie bardzo krótkie i treściwe: odnajdźcie tę płytę, przesłuchajcie ją, powiedzcie o niej znajomym! Ten zespół na to zasługuje.

1. I. Dreams Overture (9:37)
2. IX. The Fall (2:15)
3. X. Black Haze (6:06)
4. VIII. Not a Dreamer (3:26)
5. IV. Wild Trip (3:30)
6. III. Prince of Clouds (6:56)
7. V. Lust for Dreams (3:25)
8. VI. Blame Me (4:59)
9. II. Anger (3:52)
10. VII. I Leave (5:35)
11. XI. Delirium (8:13)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji

7 komentarzy:

  1. Wywołany do tablicy zeznaję:
    Na tyle często czytałem, że trudno Ci utrzymać koncentrację dłużej niż 45 minut, że przyjąłem to do wiadomości. Oczywiście, że nie wyklucza to wyjątków, o których piszesz, co cieszy. W tzw mylnym błędzie mogło mnie utrzymywać to, że pewne płyty opisywałeś jako dobre, ale w dawce dłuższej niż 45 minut już chyba traciły. Jednym słowem - jeden pisze, drugi czyta, a każdy ma co nieco innego na myśli ;-)
    Jako mocno starszy mogę powiedzieć, że dłużej przyzwyczajony byłem (jestem) do standardu winyli, które właśnie około 40 -45 min. muzyki zawierały. CD natychmiast wprowadziło zmiany w tym zakresie, które na początku cieszyły, to fajnie, że ulubionych można nawet do 80 min. zmieścić! O.K. ale po okresie tej radości przyszła refleksja pokrywająca się z Twoim poglądem. Nawet najlepsza muzyka jednak po dłuższym czasie męczy. A męczy tylko dlatego, że wymaga od nas zaangażowania, uwagi, nietracenia żadnej nuty, celebrowania doskonałości, co jednakowoż wymaga wysiłku. Nawet orgazm zbyt długo trwający przestaje nim być, a zaczyna być torturą. W sumie się zgadzamy, z tym, że jako stary wyjadacz, który spędzał długie godziny na koncertach czy przesłuchaniach płyt, prawdziwie zaangażowany, uprawiający muzykę nie tylko teoretycznie, wyrobiłem sobie długotrwałym treningiem ponadprzeciętną tolerancję na dźwięki. Ty jako młody adept masz to przed sobą. Dojdziesz do tego, spokojnie, niczego nie przyspieszysz, to przychodzi samo. Ale masz, co najważniejsze: umiesz wybierać, nie zamykasz się na zaskoczenia, masz odwagę otwarcie pisać - pisać do tego potrafisz - jesteś głodny muzyki. Jeszcze różne rejony muzyki Cię dopadną, bo to nieuchronne, a to jest tylko błogosławieństwo...
    Tak więc po tym tłumaczeniu się udam się na spoczynek ze słuchawkami na uszach i poleconą "Black Haze" :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Płyta byłaby wręcz znakomita, gdyby...
    Naprawdę robi wrażenie, kompozycje, aranże, wykonanie, praca w studio - miodzio. Ale mnie boli i przeszkadza jedno: programowalna perkusja.
    Dlaczego? Dlaczego coś tak dobrego psuć automatem i w dodatku z tak fatalnie ustawionym brzmieniem? Talerze chyba najgorzej. Za dużo tego na tej płycie, a przecież tam gdzie gra człowiek widać, że daje radę, więc dlaczego?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam nie słyszę programowalnej perkusji. Zespół w swoim składzie zatrudnia także perkusistę (jest to jeden z braci) i na tej płycie go słychać. Chyba za dużo słuchało się disco polo i się utrwalił automat.

      Usuń
    2. Takie sugestie są niebezpieczne, bo można spotkać się z odpowiedzią. Na razie tylko jedną: przedstaw się, jak chcesz rozmawiać.

      Usuń
  3. Kolejna wyśmienita płyta znaleziona na tym blogu! :) Jedno z największych muzycznych odkryć tego roku. Dla mnie nie ma na tej płycie słabego lub nawet przeciętnego utworu.

    OdpowiedzUsuń
  4. https://www.youtube.com/watch?v=QjlwDik7qmE

    Dotarłem do wcześniejszych nagrań Lloyd Project i ...
    No właśnie, warto :-)
    https://www.lloydproject.com/musique

    OdpowiedzUsuń
  5. Hi mate,
    Lime green buds covered with trichomes and light orange hairs.Nice and sour on the inhale, and a nice fuely exhale that stays on the tongue long after smoking.
    Contact us : +12 222 3456 888

    Even though this is an Indica dominant strain, it is very cerebral, with a nice calming, relaxing effect.

    OdpowiedzUsuń