sobota, 4 kwietnia 2015

La Chinga - La Chinga [2013 / 2015]


Płyta kanadyjskiego tria La Chinga tak naprawdę ukazała się w 2013 roku. Dlaczego więc piszę o niej właśnie teraz, skoro postanowiłem zajmować się tylko nowymi wydawnictwami? Po pierwsze dlatego, że początkowo była wydana głównie cyfrowo, a w tym roku muzyka ta jest ponownie dostępna, tym razem na nośniku takim, co to go można wziąć do łapy, obrócić, nacieszyć oko, a jak się nie spodoba, to przez okno wywalić – w dodatku z trzema dodatkowymi kompozycjami. A po drugie dlatego, że to po prostu cholernie dobra płyta jest i każdy powód jest dobry, żeby o niej wspomnieć. Dlatego łączę przeszłość (choć nie tak odległą) z teraźniejszością i zaprawdę powiadam wam – jeszcze o nich usłyszycie! Najczęściej prawdopodobnie ode mnie, bo zamierzam wciskać tę muzykę ludziom tak długo, aż w końcu całe rzesze znajomych (i nieznajomych) pójdą moim śladem i zachwycą się tym krążkiem. Z Rival Sons i Blues Pills się udało…

Panowie określają się na własnym profilu facebookowym jako „hard rock power trio” i w zasadzie to trafne określenie, choć zostawiające spore pole do muzycznych domysłów. To może tak – jest głośno, ostro i dynamicznie, ale także melodyjnie, a czasami psychodelicznie. No dobrze, chcę to mieć za sobą: Early Grave zdradza spore wpływy dynamicznego rocka spod znaku The Who, Snake Eyes to klimaty Led Zeppelin i Rival Sons, a The Wheel to hołd dla Hendrixa. Country Mile zalatuje na kilometr Skynyrdami, numer tytułowy to kop w mordę w stylu Highway Star, zaś w kilku fragmentach To Let Silver ponownie słychać, że panowie znają dyskografię Led Zeppelin na pamięć. Do tego wszystko polane wywarem z roślin z okolic Seattle. Skoro mam już za sobą obowiązkowe porównania do innych artystów, które w skrócie przedstawiają wam, czego należy się spodziewać, mogę skupić się na La Chinga, nie na oczywistych inspiracjach trójki muzyków. Od samego początku słychać, że żywiołowy, pełen ognia rock wychodzi panom popisowo. Early Grave to świetne, szybkie rozpoczęcie – takiego spodziewam się po 45-minutowej płycie hardrockowej. Nie wymagam muzycznego odpowiednika fizyki kwantowej. Równie dobrze można mnie powalić dobrym, niezbyt skomplikowanym numerem, który sprawi, że dupa sama odlepia się od fotela i podrywa resztę ciała. Szybko też słychać, że wokalista i basista Carl Spackler ma rasowy, wysoki hardrockowy głos w starym stylu. Świetna barwa i odpowiednia moc – z jednej strony nie dominuje nad instrumentami, z drugiej nie daje im się przytłoczyć. A przyznać trzeba, że bywa głośno, ciężko i intensywnie, jak w Catty, w którym mamy niemal stonerowy wykop. A chwilę potem jedyny dłuższy numer na płycie, To Let Silver – odjazd w zupełnie inne klimaty. Sześć minut dużo wolniejszego grania z wkręcającym motywem gitarowym, czyli jest czas na porządne rozwinięcie części instrumentalnej, trochę luźniejszą strukturę i nieco kosmosu gitarowego autorstwa Bena Yardleya. Miła i potrzebna odmiana po czterech trzyminutówkach i przed kolejnymi, bo właśnie takie dynamiczne, zwarte kompozycje dominują na La Chinga.

Interesująco jest w coverze ZZ Top Precious & Grace. Niby dość prosty numer, ale przez użycie różnych efektów dźwiękowych całość ma lekko chaotyczny, ale i klaustrofobiczny charakter. Dla odmiany w Country Mile mamy luzacki klimat amerykańskiego południa, zaplątała się nawet harmonijka ustna, a całość jest tak bardzo chwytliwa, że trudno usiedzieć podczas pisania tych słów. Numer tytułowy to potężne, rozpędzone, hardrockowe zwierze. Cztery minuty machania łbem do pędzącej sekcji rytmicznej Spackler/Solyom, do tego oszczędne, niemal punkrockowe łojenie na gitarze i wywrzeszczany tytuł kompozycji (i jednocześnie nazwa zespołu) w refrenie. Momentami mam w tym numerze wrażenie jakbym słuchał młodych Maidenów, jeszcze z czasów pierwszych płyt z Paulem Di’Anno na wokalu. To ten rodzaj estetyki – niby chwytliwy, gęsty hard rock, ale okraszony szorstkimi wokalami i jakąś taką bezczelnością. Oczami wyobraźni widzę, co mogłoby się dziać pod sceną w polskich klubach, gdyby panowie przyjechali do nas i zagrali ten kawałek. Reakcji z występów w Ameryce Północnej sprawdzać w Internecie nie będę, bo przecież możliwości ruchowe są znacznie ograniczone, kiedy trzyma się piwo w ręce pod sceną… Świetnie sprawdza mocny rytm w połączeniu z jazgotliwymi gitarami w The Reaper. Mam wrażenie, że tu już więcej ze sceny Seattle przełomu lat 80. i 90. niż z lat rozkwitu hard rocka. Zakończenie powala – When I Get Free przechodzi płynnie w The Universe Is Mine, a te osiem minut – bo tyle trwają w sumie oba numery – to kolejna dawka olbrzymiej rockowej przyjemności. Są i chwytliwe refreny, jest nawet lekko funkowy motyw, nie zabrakło także cowbella (choć tego – jak wiadomo – zawsze mało), a na koniec znowu mocny, dynamiczny atak, jakby muzycy La Chinga chcieli wycisnąć ze swoich słuchaczy resztki sił.



Uwielbiam takie przypadkowe odkrycia, choć z drugiej strony wpadam przez nie w doła jak jakaś przewrażliwiona gimnazjalistka, gdy pomyślę sobie, ile jeszcze jest na świecie tak znakomitych zespołów, o których nigdy w życiu nie usłyszę. Ciągle na takie trafiam – kiedyś równie przypadkowo trafiłem na zupełnie nieznane Rival Sons i Blues Pills, odkrywałem z pewnym opóźnieniem znany już w pewnych kręgach w Polsce zespół Airbag, w ostatnich miesiącach trafiłem choćby na grupę Agusa czy Messenger i Mondo Drag. A ile kapel, które zachwyciłyby mnie w równym stopniu, przegapiłem? Do ilu z nich dotrę z opóźnieniem, a z iloma nigdy nie będę miał okazji się zetknąć? Ile znakomitej muzyki stracę przez to, że w mediach wciąż na siłę wciska nam się to samo gówno i wmawia nam się, że najbardziej lubimy te piosenki, które znamy, a od pierwszej połowy lat 90. nie powstało nic godnego uwagi? Mówicie, że dzisiaj nie gra się dobrego rocka? A PIEPRZNIJCIE WY SIĘ W ŁEB.



---
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz