czwartek, 31 marca 2016

Joe Bonamassa - Blues of Desperation [2016]

Nowy krążek Joego Bonamassy to płyta, na którą z jednej strony czekałem, a z drugiej bałem się jej. Poprzedni studyjny album gitarzysty – Different Shades of Blue, który zresztą opisywałem po jego premierze na tym blogu – straszliwie mnie wynudził. Niby brzmiał w porządku, ale nie było tam nic, co jakoś przyciągałoby uwagę, a przede wszystkim zachęcało do tego, żeby sięgać po to wydawnictwo ponownie. Przyznam, że nie słuchałem tamtej płyty od czasu napisania tamtego tekstu i ani przez chwilę nie było mi z tego powodu źle. Była jednowymiarowa, przewidywalna i po prostu nudna. Intrygująca, klimatyczna okładka Blues of Desperation oraz ciekawy pierwszy singiel w postaci Drive dawały jednak sporą nadzieję na to, że nowy krążek wywoła zupełnie inne reakcje mojego organizmu. I faktycznie – od ładnych kilku lat żadna nowa solowa płyta Bonamassy nie podobała mi się tak bardzo.

Myślę, że kluczem do tej mojej sympatii względem nowego dzieła gitarzysty jest to, że nieco mniej tu oczywistości i motywów tak przewidywalnych, że na początku zwrotki wiesz już, jak będzie brzmiał refren. No ok, tekstowo to typowe bluesowe pitolenie w starym stylu: biedny muzyk, którego rzuciła kobieta, zostawiając go bez grosza i dobytku, z jednej strony widzi dolinę z płynącą nią zapewne głęboką rzeką, z drugiej zaś nadciągający pociąg. W dodatku jest samotny, a samotni – jak powszechnie wiadomo – mają przesrane jak gość w turbanie, który przypadkowo trafił w centrum Warszawy na manifestację kiboli Marsz Niepodległości. Jest tak źle, że biedny, poturbowany przez życie muzyk może skoczyć do rzeki i się utopić albo wskoczyć pod pociąg i… wiadomo co, ale on postanawia wziąć gitarę i zagrać bluesa oraz opowiedzieć nam o swoim smutnym losie. Łoranyboskie. Ale dobra, chyba nikt nie oczekiwał niczego innego. Tematy stare jak świat, a że blues jest w podobnym do świata wieku, to i połączenie takie sprawdza się od lat. Ważne, że muzycznie jest naprawdę przyjemnie i czasami nawet niezbyt sztampowo. O ciekawym pierwszym singlu Drive już wspominałem. Lekkie nagranie, taki trochę blues drogi, który mogliby równie dobrze nagrać Chris Rea czy Mark Knopfler. Zachwyciłem się też trzema najdłuższymi numerami na płycie – No Good Place for the Lonely (typowy rozbudowany blues rock, ale zagrany rewelacyjnie i z ogniem – taki numer na każdej płycie Bonamassy jest po prostu potrzebny), Blues of Desperation (nieco tajemniczy klimat, nawet z delikatnymi smaczkami orientalnymi w tle i odrobiną psychodelii) i How Deep the River Runs (typowy dla Bonamassy podniosły blues-rockowy numer ze świetnymi chórkami i kapitalną perkusją oraz – oczywiście – soczystą, niezwykle przyjemną dla ucha partią gitary). Dobrze, że od czasu do czasu Bonamassa i zacne grono muzyków, którzy mu towarzyszą, postanawiają przerzucić się przynajmniej częściowo na instrumenty akustyczne. Takie lżejsze przerwy od bardziej soczystego gitarowego grania – jak choćby w The Valley Runs Low czy Livin’ Easy (kapitalnie uzupełniające całość dęciaki) – dobrze wpływają na dynamikę tego krążka.

Jeśli miałbym się do czegoś doczepić, to do długości albumu. Lekko ponad godzina to trochę za dużo w tym przypadku. Myślę, że gdyby uszczuplić to wydawnictwo o 2-3 bardziej tradycyjne bluesowe kawałki, które same w sobie brzmią w porządku, ale nie prezentują kompletnie niczego nowego w dorobku Bonamassy, to album miałby około 45-48 minut i byłoby cudownie. Kandydaci do odstrzału? No tu już gorzej, bo słabych numerów tu w zasadzie nie ma. Ale gdyby ze dwa kawałki zachować na kolejną płytę, to całości słuchałoby się jednak lepiej. Na przykład pierwszy i ostatni. To w zasadzie jedyny poważny zarzut, jaki mam wobec tego krążka. Nowy Bonamassa to naprawdę kawał świetnej blues-rockowej muzyki. Co ważne, w całości współkomponowanej przez gitarzystę. Czasy, gdy kolejne jego albumy składały się głównie z coverów, chyba na razie nie powrócą. Coraz odważniej oferuje nam swoje własne utwory. To dobrze. Płyta z samymi coverami od czasu do czasu pewnie nie zaszkodzi, ale wolałbym, żeby jego płyty solowe jednak opierały się na nowym materiale. Bonamassa to świetny gitarzysta, przyzwoity wokalista i całkiem zdolny kompozytor. Czasami ma za dużo pomysłów w jednej chwili, łapie się zbyt wielu projektów jednocześnie i gubi w tym, co robi. Ale ważne, że po płycie słabszej jest w stanie nie brnąć w tym samym kierunku, tylko odświeża brzmienie na kolejnym albumie. Teraz marzy mi się akustyczny album z muzyką przesiąkniętą zgnilizną bagien Luizjany. Taki Bonamassa w stylu klimatu ścieżki dźwiękowej do serialu Detektyw. A może odważniejsze pójście w klimat utworu tytułowego i śmielsze mieszanie bluesa z psychodelicznymi odjazdami? Zobaczymy, czy jemu zamarzy się to samo.


--
Zapraszam na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji
oraz na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 22 (powtórki w soboty o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji

2 komentarze:

  1. Nic dodać, nic ująć.
    Zachłysnąłem się swego czasu Bonamassą, bo dłuższy czas mieliśmy ocean spokojny gitarzystów i zjawia się on. Mógłby się nie rozdrabniać, przecież już udowodnił, że potrafi wszystko. Dalej Joe, skup się teraz na oryginalnej twórczości!

    OdpowiedzUsuń