środa, 9 listopada 2016

Glenn Hughes - Resonate [2016]



No kazał chłop czekać na swój nowy solowy album kawał czasu! Nie żebyśmy od 2008 roku mogli narzekać na brak nowych wydawnictw od Glenna Hughesa. Było znakomite Black Country Communion czy tylko trochę mniej znakomite California Breed. Wieści o planowanym zejściu się pierwszej z tych formacji na początku przyszłego roku ucieszyły zresztą bardzo dużo osób, w tym niżej podpisanego. Ale niespodziewanie okazało się, że przed planowanym czwartym albumem BCC Glenn postanowił wydać jeszcze pierwszy od ośmiu lat krążek solowy. W dodatku miała to być jego najcięższa z solowych płyt. Ściemy nie było – album się ukazał i faktycznie jest ciężki. Co jednak ważniejsze – jest też dobry.

Flirty Glenna z brzmieniami funky czy soul to stały element jego twórczości, ale nie oszukujmy się – najciekawiej na jego solowych wydawnictwach było wtedy, kiedy nagrywał mocne rockowe płyty, czy to w towarzystwie Tony’ego Iommiego czy muzyków Red Hot Chilli Peppers. Takie albumy jak Feel czy F.U.N.K. były ciekawą odmianą, ale chyba nikt nie zaliczy ich do najbardziej ekscytujących wydawnictw, w nagraniu których Hughes brał udział. Co innego Soul Mover, Addiction czy Fused – tam było ciężko, soczyście, z odpowiednią mocą. Tak też poniekąd jest na nowej płycie wokalisty i basisty – Resonate. Poniekąd, bo równie ciężko, ale chyba nie aż tak znakomicie. Co nie znaczy, że nie jest to dobra płyta. Jest tu bardzo dużo dobrego, mocnego hard rocka. Ciężkie gitary, dodające całości mocy klawisze, tradycyjnie niezwykle sprawna sekcja rytmiczna (wśród muzyków między innymi po raz kolejny Chad Smith z RHCP) i oczywiście ten niepodrabialny wokal. Gość ma 65 lat, a śpiewa, jakby miał o połowę mniej. Nie mam wątpliwości – ze wszystkich wielkich wokalistów rockowych pierwszej połowy lat 70. to właśnie Hughes jest w najlepszej formie. Ba, on bije całą sławną konkurencję na głowę. I to jest największa zaleta tej płyty, nawet jeśli kilka numerów na niej brzmi… jak milion innych rockowych kawałków. Bo to w gruncie rzeczy płyta bardzo solidna, ale długimi fragmentami niezbyt ekscytująca. Nie czuję tu świeżości pierwszych nagrań Black Country Communion, o Burn nie wspominając.

 
Ale z tej może niezbyt oryginalnej, lecz bardzo solidnej mieszanki kilka rzeczy wyróżnia się bardzo pozytywnie. Heavy to bardzo udany otwieracz – może żadne wielkie dzieło samo w sobie, ale znakomicie nadaje się na singiel, wpada w ucho, ma porywający refren i przede wszystkim szybko wprowadza w klimat płyty. Flow z cholernie ciężkim riffem momentami brzmi jak coś, co mogło powstać na potrzeby jednej z płyt nagranych przez Hughesa ze wspomnianym Iommim. Kolejny singiel – Let it Shine – znowu zapewnia przyjemną mieszankę gitarowego ciężaru i zaskakująco chwytliwego refrenu. Kapitalnie brzmi trochę wolniejsze, lecz cholernie ciężkie God of Money, w którym dużo dobrego robią organy. Jest też równie mocne How Long, które znowu bardzo udanie łączy brzmienia gitarowe i organowe w klasycznym hardrockowym wydaniu (nawet jeśli wpadający w ucho refren z powtarzanym wielokrotnie tytułem brzmi jak reklama popularnej w Łodzi sieci wietnamskich restauracji). Spokojniejsze fragmenty zamykającego podstawową wersję płyty Long Time Gone kojarzą mi się z przyjemnym klimatem albumu Music for the Divine. A reszta? Reszta to niezłe rockowe numery: bez słabych kawałków, jest czego słuchać, ale nie ma też kompozycji, które z pełnym przekonaniem zaliczyłbym do najbardziej udanych w karierze Glenna. A przy okazji – czy tylko ja słyszę Rockin’ in the Free World za każdym razem, kiedy leci główny motyw Stumble & Go?

Resonate to raczej udana całość składająca się z solidnych elementów niż album przykuwający uwagę kilkoma wielkimi utworami. Parę rzeczy wyróżnia się, ale w gruncie rzeczy o sile tej płyty stanowi bardzo dobre brzmienie, świetne wykonanie i brak wpadek kompozytorskich, a nie wybitny poziom nawet najlepszych numerów. To po prostu płyta, której bardzo dobrze się słucha – album, który z pewnością osłodzi te kilka ostatnich miesięcy czekania na czwarty krążek Black Country Communion. To w pewnym sensie typowa solowa płyta Glenna Hughesa, choć zdecydowanie z górnej połówki, nawet jeśli nie z samego topu. Udany powrót do studyjnej kariery solowej.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


2 komentarze:

  1. Bardzo przyjemnie się tej płyty słucha, choć tak jak napisałeś - nie jest zbyt wybitna, za to dość wtórna. Aczkolwiek jako muzyka tła czy muzyka samochodowo-podróżnicza - cymes :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Glennowi wielu sporo młodszych kolegów mogłoby pozazdrościć wigoru i głosu. Album jest niezły, ale... mastering płyty jest katastrofalny. Po jednej piosence miałem już dość i musiałem słuchać albumu na raty.

    OdpowiedzUsuń