sobota, 10 grudnia 2016

SBB - Za linią horyzontu [2016]



Kiedy SBB po raz ostatni wydali płytę w swoim klasycznym składzie Skrzek-Anthimos-Piotrowski, mnie nie było nawet na świecie. Co prawda grupa w XXI wieku wznowiła działalność zarówno koncertową, jak i studyjną, występując z perkusistami tak uznanymi jak choćby Paul Wertico, wiele osób narzekało, że zespołowi trudno nawiązać do czasów, gdy za bębnami siedział Jerzy Piotrowski. Jego powrót z emigracji otworzył drzwi dla reaktywacji SBB w oryginalnym składzie, co nastąpiło w 2014 roku. Nie tylko powrót sławnego perkusisty sugerował śmielsze nawiązanie do przeszłości na nowej płycie zatytułowanej Za linią horyzontu. Także okładka zdobiąca wydawnictwo to jakby znajome klimaty, a i tytuł to nawiązanie do debiutanckiego wydawnictwa grupy. Czy nawiązali też muzycznie? I tak, i nie, bo choć Za linią horyzontu zawiera kilka kapitalnych momentów i odwołań do lat największej świetności grupy, jako całość nie jest pozbawione wpadek.

Dziwna jest to płyta. Początek zdecydowanie nie napawa optymizmem. Odwieczni wojownicy to nawiązujący do płyty New Century numer o stanowczo zbyt dużym stężeniu patosu, poza tym jakoś nigdy nie potrafiłem przekonać się do podniosłych wokali Józefa Skrzeka – genialnego kompozytora i instrumentalisty. Mocno średnie wrażenie po pierwszym utworze leci jeszcze bardziej w dół przy kompozycji Najwyższy czas. O ile jeszcze jestem w stanie zrozumieć chęć lekkiego unowocześnienia brzmienia (które jednak średnio pasuje do płyty tak bardzo nawiązującej szatą graficzną do klasycznych dzieł SBB), to „rapowanki” Skrzeka brzmią trak karykaturalnie, że trudno przetrwać do końca utworu. Te dwa numery mogłoby spokojnie zniechęcić mnie do dalszego odsłuchu i sprawić, że nigdy więcej nie odważyłbym się włączyć tej płyty. Tymczasem po tym bardzo nieudanym eksperymencie nagle wszystko – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – odmienia się i słyszymy SBB jak za najlepszych lat. Wykopane z archiwów 360 do tyłu zachwyca nieco orientalnym klimatem i kapitalnymi partiami gitarowo-klawiszowymi, zaś Goris to nieco lżejszy kaliber i trochę kosmicznych dźwięków, które jednak tworzą kapitalny klimat, bardziej chyba zbliżony do brzmień lat 80. niż wcześniejszej dekady.

Po tych jakże sprzecznych odczuciach przy okazji odsłuchu pierwszych czterech kompozycji, trudno było zgadnąć, czego można oczekiwać po dalszym ciągu tej płyty. Tymczasem utwór tytułowy przyniósł znowu zmianę klimatu. Niemal hardrockowy riff i taki też klimat całości to ciekawa odmiana po łagodnych dźwiękach Goris. Do tego w tym przypadku wokal Józefa Skrzeka zupełnie mi nie przeszkadza, zresztą nie pojawia się zbyt często, co też pewnie jest dość istotną kwestią. Brak „rapowanek” też pewnie wpływa na tę opinię… Łagodny klimat z Goris powraca w pewnym sensie w niemal pozbawionym wokali utworze Pacific. Znowu jest bardzo przyjemnie, może nieco ciężej niż w Goris, ale jednak zdecydowanie odprężająco. Klimat rządzi w najkrótszym na płycie, trzyipółminutowym numerze Zielony, niebieski, żółty. Kompozycja ta to prawie kołysanka z bardzo interesującym, niemal tajemniczym tłem (spory w tym udział perkusji) oraz kapitalną partią gitary i sporadycznymi (znakomicie tu pasującymi!) wokalizami Skrzeka. To w zasadzie tylko przerywnik, ale robi fantastyczne wrażenie i świetnie wycisza. Tylko na moment, bo pierwsze dźwięki Suity nr 9 natychmiast wyrywają z tego błogostanu. W żadnym momencie tego nowego albumu grupa tak bardzo nie nawiązuje do wcześniejszych wydawnictw nagranych w tym składzie, jak właśnie w tym ponad piętnastominutowym kolosie umieszczonym na końcu wydawnictwa. Zachwyca przede wszystkim pierwsza, instrumentalna część kompozycji, porywająca progrockowym rozmachem i improwizacyjnym szaleństwem. Świetnego wrażenia tym razem absolutnie nie psuje wokal Skrzeka, który pojawia się w drugiej części utworu. W porządku – robi się nieco staroświecko, tak wokalnie, jak i instrumentalnie, ale ten rodzaj patosu jest znośny, zwłaszcza, że Skrzek śpiewa tu zdecydowanie mocniej niż w Odwiecznych wojownikach. Kapitalne solo na syntezatorze w części trzeciej dopełnia obrazu całości – Suita nr 9 to kawał znakomitej progresywnej muzyki. Może trochę już niemodnej, ale w odpowiednim wykonaniu wciąż brzmiącej niezwykle przyjemnie. A to na pewno było odpowiednie wykonanie.

Na szczęście o albumie Za linią horyzontu mogę napisać, że dla mnie były to złe miłego początki. Zawód po odsłuchu dwóch pierwszych kompozycji był spory, zwłaszcza w zestawieniu z jednak dość sporymi oczekiwaniami. Okazało się jednak, że im dalej w płytę, tym więcej dobrej muzyki. Gdyby tak zapomnieć o tych dwóch pierwszych numerach, mielibyśmy krążek trwający 41 minut – to byłoby idealne wyjście, a i odczucia po odsłuchu całości byłyby dużo bardziej pozytywne. A tak to jednak trudno zapomnieć o tym mało zachęcającym początku, lecz jednocześnie cała reszta sprawia, że nieco traci on na znaczeniu. To płyta daleka od ideału, który powstał w mojej głowie na wieść o nowym krążku SBB nagranym w oryginalnym składzie, ale to wciąż album, którym zdecydowanie warto się zainteresować, bo fani starego SBB mimo wszystko znajdą tu dla siebie całkiem sporo.



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz