niedziela, 11 marca 2018

Lance Lopez - Tell the Truth [2018]



Lance Lopez może nie należy do najbardziej znanych w naszym kraju amerykańskich gitarzystów, ale z pewnością nie jest to postać anonimowa, zwłaszcza dla fanów soczystego, amerykańskiego blues-rocka. Od kilkunastu lat solidnie pracuje na swoją pozycję, wydając kolejne albumy czy to studyjne, czy koncertowe. W ostatnich latach było z tym nieco słabiej, ale tylko pozornie – ten czas Lopez poświęcił grupie Supersonic Blues Machine, o której drugiej płycie pisałem zaledwie dwa miesiące temu. Rok 2018 Lopez rozpoczyna jednak od powrotu do aktywności solowej. Tell the Truth to jego pierwsza od siedmiu lat płyta studyjna i tak sobie myślę, że fani takiego grania, jakie Lopez najczęściej prezentuje, powinni być z tego nowego krążka zadowoleni.

A jakie to granie? Bogaty, soczysty, gęsty, amerykański do szpiku kości blues-rock. Lopez to taki amerykański Bonam… a nie, zaraz, przecież Bonamassa też jest amerykański. No w każdym razie takie porównania nasuwają się same i nie bez powodu. Pomijając dużo niższy, bardziej rasowy i zwyczajnie o wiele lepszy wokal Lopeza, tych panów muzycznie dość sporo łączy, bo obaj lubują się w takim tradycyjnym graniu bluesowym przyprawionym elementami mocniejszego rocka. Zresztą Never Came Easy to Me i Mr. Lucky (cover Johna Lee Hookera) – dwa pierwsze numery na płycie – szybko pokazują, z czym będziemy mieli tu do czynienia. Kapitalna gitara, mocny rytm, gęsty aranż, przyjemne klawisze od czasu do czasu, kapitalnie pracująca sekcja, no i do tego ten mocny, chropowaty wokal. Ktoś mógłby powiedzieć, że tak przecież grają w co drugim barze na południu Stanów. No może i tak. Chętnie bym do takich barów pochodził, gdybym tam mieszkał, podobnie jak chętnie słucham tej płyty. Wszystko się zgadza.

Szybko można się zorientować, że najważniejsze na tej płycie są melodie. Te błyskawicznie wpadają w ucho. Brzmienie jest bardzo ciepłe i atrakcyjne, a refreny chwytliwe. Można się pobujać, można z gościem pośpiewać – płyta zdecydowanie wprowadza człowieka w przyjemny nastrój. Uwagę zwracają takie kawałki jak High Life (chyba najbardziej chwytliwy z całej jedenastki), Cash My Check (nie mam problemu z wyobrażeniem sobie ZZ Top w tym numerze), czy The Real z kapitalną solówką. A jeśli komuś trzeba chwili z nieco mniej treściwym graniem, to Raise Some Hell nosi momentami pewne ślady country, zaś Blue Moon Rising to klimatyczna balladka, może i prosta oraz przewidywalna, ale brzmi bardzo ładnie. Na całej płycie jest przebojowo, a jednocześnie treściwie. Nic dziwnego. Ten facet podobno zaczynał grać w barach Nowego Orleanu w wieku 14 lat. Miał mnóstwo czasu, by zedrzeć paluchy i głos. Słychać, że tego czasu nie zmarnował. A do tego potrafi to wszystko sprawnie zaaranżować i ma pomocników, którzy wiedzą „jak to się robi”. Dzięki temu dostajemy bardzo dobry album, pełen aranżacyjnych smaczków i dźwięków, do których chętnie się wraca.

Trzeba zaznaczyć, że to nie jest typowa płyta gitarowego wymiatacza. Oczywiście gitara jest na przodzie, odgrywa niewątpliwie kluczową rolę, a Lopez prezentuje się tu niezwykle korzystnie, ale to raczej album nastawiony na dobre numery z chwytliwymi refrenami niż popisówka gitarzysty i jego zespołu. Oczywiście okładka jest nieco kiczowata (gitarzysta w kapeluszu siedzący na skrzyni ustawionej na środku pustyni, w łapie gitara, na niebie ptaki itd.), a i sama muzyka w żaden sposób nie aspiruje do miana nowatorskiej, ale jeśli ktoś czuje taki klimat, jest w tym prawdziwy i przede wszystkim potrafi trochę pożonglować natężeniem dźwięku i brzmieniem, to nie mam nic przeciwko. Nie jestem największym fanem blues-rocka na świecie, przyswajam go raczej w mocno ograniczonych dawkach, ale ta płyta tak po prostu zwyczajnie przypadła mi do gustu.

1. Never Came Easy to Me (4:16)
2. Mr. Lucky (4:09)
3. Down to One Bar (3:52)
4. High Life (4:15)
5. Cash My Check (4:26)
6. The Real Deal (3:24)
7. Raise Some Hell (3:32)
8. Angel Eyes of Blue (4:02)
9. Back on the Highway (4:22)
10. Blue Moon Rising (4:31)
11. Tell the Truth (4:24)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 15)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

3 komentarze:

  1. Dziś posłucham. Ja dla odmiany czuję się fanem blues rocka, który był dawno temu podstawowym moim pokarmem i choć od dawna jest jednym z wielu, to wciąż chętnie spożywanym.
    Trafiłem ostatnio na Myles'a Kennedy'ego i jego solową płytę Year of the tiger - chyba warto polecić. Pana pierwszy raz słyszę, ale ma papiery i wart wysłuchania.

    OdpowiedzUsuń
  2. No z tym o wiele lepszym wokalem to bym polemizował....
    To zupełnie inny sposób śpiewania i trudno porównywać, można za to śmiało wybierać: ten mi bardziej odpowiada, tamten mniej. Bonamassa jest świetnym wokalistą i wybitnym gitarzystą, jego śpiew ewoluował podobnie jak Claptona. Teraz obaj potrafią głosem wyrazić tak wiele, jak gitarą. Oczywiście, że blues kojarzy się z głosem zrytym whisky i cygarami, ale to już mało aktualne. Nie pamiętam nazwisk, ale słyszałem świetne bluesy z wokalem zgoła operowym...
    Podoba mi się pan, nie znałem go wcześniej. Fajnie się słucha.

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja wciąż wracam do jego pierwszego krążka (Wall of sound). Dużo tam Hendrixa i wieczorem, bez dodatkowej chemii można złapać nieco haju ;)

    OdpowiedzUsuń