The Lunar Effect stawiają na sprawdzoną w ostatnich latach kombinację hard rocka, stonera i psychodelii. Wiele zespołów tego próbuje, więc wybić się nie jest łatwo, nawet jeśli mówimy o skali jednak muzycznego podziemia. Jedną z formacji, które osiągnęły w tej muzycznej szufladce największy sukces ostatnimi czasy, jest islandzkie trio The Vintage Caravan. Nieprzypadkowo o nich wspominam, bo według mnie The Lunar Effect grają w podobnej stylistyce i zdecydowanie powinni trafić na przykład właśnie do fanów The Vintage Caravan. Na nowej, drugiej płycie mamy w sumie dziewięć numerów i minimalnie ponad 40 minut muzyki, czyli klasyka. Zaczynamy podwójnym mocnym uderzeniem w postaci Ocean Queen, którego nie powstydziliby się niemal 60 lat temu panowie z Cream, oraz Flowers for Teeth. Sporo w muzyce londyńskiego kwartetu właśnie odniesień do drugiej połowy lat 60. czy przełomu lat 60. i 70. Trochę tak, jakbyśmy momentami słuchali wspólnego projektu wspomnianego Cream i wczesnego Black Sabbath. Coś nowego? A skąd! Ale nawet jak ma się doskonały, sprawdzony od lat przepis na kotleta, może on być kompletnie niejadalny, jeśli nie ma się pojęcia, co się robi. Albo zwyczajnie odrobiny talentu. Tu jesteśmy bezpieczni. Panowie z The Lunar Effect korzystają ze sprawdzonych przepisów i serwują znane nam dania, ale wszystko opiera się na świeżych produktach.
I można by pomyśleć, że niemal cała płyta będzie utrzymana w dość dynamicznym tempie jak drugi utwór, ale nic bardziej mylnego. Jak się okazuje, w zasadzie to on właśnie jest tu wyjątkiem. Chwilę potem mamy klimatyczne Colour My World czy przyjemnie bujające In Grey. Tu też chwile z cięższymi motywami jak najbardziej są, ale całość oparta jest raczej na spokojniejszych dźwiękach i wolniejszym tempie. In Grey wręcz zahacza nieco o terytorium blues-rockowe. Te spokojniejsze utwory dają także większe pole do popisu wokaliście Joshowi Goslingowi, który posiada interesującą barwę głosu i z całą pewnością robi ze swojego naturalnego instrumentu dobry użytek. To ważne, bo w zespołach poruszających się w stylistyce psychodelicznej czy stonerowej często mamy do czynienia z wokalistami zaledwie poprawnymi, których głosy często jednak poukrywane są za masą kosmicznych efektów. Tu nie dość, że niczego nie trzeba ukrywać, to jeszcze wręcz należy głos wokalisty eksponować, bo jest naprawdę kapitalny. Momentami słychać w barwie pewne podobieństwa do nosowego zaśpiewu Ozzy’ego (tylko jednak z większymi możliwościami), ale mnie momentami najbardziej przywodzi na myśl głos Tima Staffella, wokalisty formacji Smile, która po zmianie wokalisty przeistoczyła się w Queen.
Na początku Middle of the End mamy zaskoczenie, bo pojawia się piano – instrument w muzyce grupy raczej nieszczególnie wykorzystywany (na tej płycie na pierwszym planie klawisze słyszymy w zasadzie jeszcze tylko w Fear Before the Fall). I im dalej słuchamy, tym bardziej jasne staje się, że to wcale nie będzie album oparty na mocnym, szybkim łojeniu. Ciężaru tu nie brakuje, ale panowie trzymają się raczej tempa średniego i w większym stopniu bazują na tworzeniu trochę tajemniczego klimatu oraz na ciężarze niż na dynamice. Świetnym tego przykładem jest I Can’t Say, w którym z jednej strony trochę blues-rockowej stylistyki grupy Free (początek musi chyba kojarzyć się z Fire and Water), z drugiej niemało klimatów sceny Seattle przełomu lat 80. i 90. (czy – jak kto woli – grunge’u). Na końcu płyty zespół umieścił dwa najdłuższe utwory – dobiegające sześciu minut Fear Before the Fall i On the Story Goes. To oczywiście dało grupie okazję, by zakończyć album z rozmachem i faktycznie – to chyba dwa najbardziej złożone i najpotężniejsze kawałki na płycie, a do tego numer ostatni genialnie buja i wieńczy tę płytę naprawdę wybornie.
Jak już pisałem, nie mamy tu w zasadzie niczego odkrywczego, przełomowego, ani nowego. Ekipa z Londynu korzysta ze sprawdzonych wzorców i patentów, ale to, co robi, robi cholernie dobrze. Sounds of Green & Blue to świetne połączenie ciężaru, klimatu i melodii. Mamy tu i nieco ze wspomnianych Cream czy Black Sabbath, jakieś ślady Led Zeppelin, nutkę Seattle oraz skojarzenia z czerpiącymi z podobnych źródeł takimi zespołami jak The Vintage Caravan czy Graveyard. Co jednak ważne, wszystko to jest zrobione z wyczuciem, dobrze wyważone i… po prostu świetnie brzmi. Mam nadzieję, że nadarzy się okazja, by zobaczyć kiedyś ten zespół na żywo, bo jeśli są na koncertach tak dobrzy, jak na płytach, chcę to zobaczyć i usłyszeć. A przede wszystkim usłyszeć powinno o nich znacznie więcej osób niż do tej pory. Na razie z dobrych wieści – napisali w ostatnich dniach, że tworzą już dema kompozycji na płytę numer trzy. Na tę zdecydowanie będę już czekał.
Premiera: 12 kwietnia 2024 r.
Poprzednie teksty o wykonawcy: Calm Before the Calm [2019]
Płyty można posłuchać na profilu zespołu na Bandcampie.
--
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
Za cholerę nie znajduję niczego interesującego barwie głosu faceta. Gość kaleczy melodie i jedyną umiejętnością jaką ma – histerycznym wrzaskiem – obdziela płytę nader obficie, aż spływa po kolumnach. Żadnej, ale to żadnej frazy nie skończył jak należy dźwiękiem właściwym bo ma manierę, a właściwie kieruje nim imperatyw nakazujący mu zjazd z właściwego interwału. W okolicach Ozzy’ego to on nawet nigdy nie stał. To nawet nie przedpokoje wokalistyki, to jej rubieże, bo dalej to już tylko melodyka piły tarczowej… Mnie osobiście szokuje obecność karykatury wokalnej w składzie dobrych muzyków.
OdpowiedzUsuń