środa, 22 listopada 2017

Legend - Midnight Champion [2017]



Nazwanie swojego zespołu Legend jest mało roztropne. I nie chodzi wcale o to, że ktoś może oskarżyć muzyków o przerośnięte ego. Po prostu jest to słowo, które raczej nie sprzyja szybkiemu znalezieniu informacji o grupie po wpisaniu go w wyszukiwarkach. Na pewno nie pomaga to, że na podobny pomysł wpadło kilkudziesięciu innych wykonawców, przez co tych „legend” w muzycznym świecie trochę jest. No cóż, chyba wszyscy oni wiedzieli, co robią, kiedy się na to decydowali. Jestem pewny, że wiedzieli dwaj panowie z Islandii, bo muzycznie zdecydowanie wiedzą, czego chcą. Panowie ci to Krummi Bjӧrgvinsson i Halldór Bjӧrnsson. W 2012 roku duet wydał swoją pierwszą płytę oraz EP-kę i… tyle. Na kolejne nagrania trzeba było czekać aż pięć lat, jeśli nie liczyć pojedynczych wyskoków, takich jak split nagrany z rodakami z Sólstafir (związki osobowe są tu zresztą mocniejsze). Nie znałem ich do niedawna, więc raczej nie mogę powiedzieć, żeby mój apetyt był zaostrzony przez to czekanie, bo po prostu na tę płytę zupełnie nie czekałem. Ale ukazała się – i naprawdę jest dobra.

Pisałem o duecie, ale oprócz dwóch głównych postaci w koncertach biorą też udział inni muzycy. To jednak wspomniana dwójka stanowi niezaprzeczalnie trzon zespołu. Midnight Champion, bo taki tytuł nosi drugi krążek Legend, to 10 kompozycji trwających w sumie niespełna godzinę. Jest to muzyka niezwykle klimatyczna, czarująca chłodnym, tajemniczym brzmieniem połączonym z wpadającymi w ucho melodiami. Zaczynają od jednego z najdłuższych kawałków – siedmiominutowego Cryptid – i od razu przechodzą do rzeczy. Podniosły, niemal filmowy wstęp, potem subtelne rozwinięcie, aż w końcu zupełnie niespodziewanie wchodzi ciężki, metalowy motyw gitarowy. Muszę przyznać, że przy pierwszym odsłuchu byłem mocno zaskoczony tym nagłym dociążeniem brzmienia. Spodziewałem się raczej stylistyki mocno trzymającej się klimatycznego synth popu czy new wave, a tymczasem dostałem mocny, podniosły, niemal majestatyczny rockowy numer z silną elektroniczną podbitką. Frostbite dla odmiany od razu wchodzi z mocnym rytmem wiodącym cały utwór oraz gęstą gitarą ukrytą na drugim planie. Jest w tym pewna przebojowość, bo rytmicznie są to proste numery, ale przede wszystkim jest w tym wszystkim mnóstwo gęstego brzmienia, które niejednokrotnie wywołuje ciarki.

Gdyby czasem słuchacz zdążył sobie pomyśleć, że taki klimat będzie dominował w większości kompozycji, a płyta jest jednostajna i mało różnorodna, dwa kolejne numery wyprowadzają z błędu. Time to Suffer jest zdecydowanie dynamiczniejsze i przede wszystkim długimi fragmentami zdominowane przez elektronikę, zaś Adrift dla odmiany uspokaja nastrój, czaruje oszczędnym klawiszowym podkładem i brzmieniowym „kosmosem” w tle. W połączeniu z wokalem całość ma silne właściwości kojące, przynajmniej do momentu, gdy pod koniec wszystko nagle wybucha z mocą gejzeru i prowadzi nas do potężnego końca kompozycji. Nie jest to zresztą jedyny spokojniejszy (w większości) numer. Na przykład kawałek tytułowy zaczyna się niczym ścieżka dźwiękowa do post-apokaliptycznego przebudzenia i zdecydowanie bardziej uderza atmosferą niż ciężarem. To jednak nie konkretne utwory są według mnie największą siłą tego albumu, a ogólny klimat tworzony przez wszystkie kompozycje.

Jeśli miałbym porównać ten album do jakiejś innej płyty wydanej w tym roku, to na myśl przychodzi mi krążek grupy Ulver. To podobne muzyczne rejony, choć nie znaczy to wcale, że to dokładnie ta sama muzyka. Pewne podobieństwa – przede wszystkim w melodyjności oraz wykorzystaniu gęstych brzmień syntezatorowo-klawiszowych rodem z lat 80. – jednak są, więc jeśli komuś spodobała się jedna z tych płyt, druga też powinna trafić… tam, gdzie dobre płyty powinny trafiać. Albumu Midnight Champion słucha się z przyjemnością, choć skłamałbym, gdybym napisał, że nie skróciłbym tej płyty o jakiś kwadrans. To zbiór w większości intensywnych brzmieniowo numerów, a mnie wystarcza skupienia na jakieś 40-45 minut takiego grania, pod koniec moje zainteresowanie tymi dźwiękami nieco spada, ale to moje główne zastrzeżenie. Muzycznie nie ma tu za bardzo powodów do narzekania. Jest gęsto, klimatycznie, wieje muzycznym islandzkim chłodem (byłem na Islandii w listopadzie, więc wiem co to znaczy „wiać chłodem”…) – jest po prostu bardzo ciekawie.

1. Cryptid (7:07)
2. Frostbite (5:28)
3. Time to Suffer (5:28)
4. Adrift (6:16)
5. Captive (5:19)
6. Midnight Champion (7:34)
7. Scars (4:47)
8. Liquid Rust (6:18)
9. Gravestone (4:52)
10. Children of the Elements (6:17)



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji

1 komentarz:

  1. Generalna ocena: pozytywna. Współczesna elektronika umożliwia właściwie już wszystko, zatem tylko wyobraźni twórców się czepiać należy, jeżeli oczywiście będzie o co. Przy tej płycie zdecydowanie mniej mi przeszkadzała niż przy Electric Eye, choć tam są dłuższe momenty wspaniałych brzmień. Ja generalnie ostrożnie podchodzę do elektroniki i nawet wiem dlaczego: staremu repowi wychowanemu na Isao Tomitcie i Vangelisie trudno uwierzyć w talent twórcy kryjącym się za konsoletą.

    OdpowiedzUsuń