Mad Man’s Ruse to pierwszy krążek kalifornijskiej formacji The
Blood Moon Howlers. Trio, które – co można wywnioskować ze zdjęć – z czasem
przerodziło się w kwartet, powstało w 2017 roku i miało już na koncie dwie
EP-ki. Przyszła pora na zupełnie nowy materiał, który wypełnił pierwszy
pełnowymiarowy album. Pierwsze skojarzenia? Black Mountain, choć być może
dlatego, że w grupie jest dwoje wokalistów, a muzyka zespołu często łączy
melodyjne, bluesowe lub rockowe motywy z psychodelią. Twórczość zespołu jest
jednak przede wszystkim niezwykle różnorodna, co bardzo dobrze wpływa na jakość
materiału zawartego na debiucie.
Zaczynają
dynamicznie i melodyjnie w numerze tytułowym, ale już w drugim na płycie Sugar Babe pokazują się z zupełnie innej
strony – to numer niezwykle spokojny, delikatny, w stylu subtelnych balladek śwykonywanych
w zadymionych amerykańskich klubach, fantastycznie, stylowo zaśpiewany przez
wokalistkę/basistkę grupy, JuJu. Kapitalnie udało się tu zespołowi przywołać
klimat czasów muzycznie zamierzchłych, bo z pierwszej połowy poprzedniego
wieku. Śmiało mogę stwierdzić, że to jeden z moich ulubionych tegorocznych
numerów. Do klasycznej dynamiki w knajp-rockowym wydaniu wracamy wraz z Lose Myself (Bar 9), które w drugiej części
przeobraża się w kapitalną, hipnotyczną psychodelię. Gdzieś w tle przebija się
nawet saksofon, który znakomicie pasuje do tych muzycznych czarów. Pojawia się
zresztą jeszcze w kilku innych numerach, nadając lekko jazzowy posmak nawet przeważnie
niespecjalnie jazzowym z pozoru utworom grupy. Do najlepszych momentów tego
albumu z pewnością mogę zaliczyć też niezwykle oszczędne, nieco mroczne Run Run Baby, gęste, może nieco toporne
rytmiczne, ale sprawdzające się tu świetnie Drunk
n’ Cold, które brzmi jak coś, co mogłoby nagrywać Welshly Arms, gdyby nie
poszli w komercyjne popy, oraz wpadające w ucho Going Home, pod koniec którego świetnie sprawdził się sitar. Ale –
tak szczerze mówiąc – wpadek tu po prostu nie ma. Wszystkie osiem kompozycji to
naprawdę dobra robota. A na koniec jeszcze bonus – dwie dodatkowe piosenki, w
tym bardzo udana przeróbka Chocolate
Jesus Toma Waitsa.
Nie da się
ukryć, że państwo wyjący do księżyca urzekli mnie swoją muzyką właściwie od
pierwszego odsłuchu ich debiutanckiej płyty. Brzmią tak, jakby taśmę z ich blues-rockowymi
utworami ktoś polał w post-produkcji wiekową whisky, okopcił dymem z cygar i
posypał środkami psychodelicznymi. To jest jeden z tych strzałów, kiedy
człowiek od razu wie, że trafił na coś fantastycznego, co będzie chciał „sprzedać”
innymi i do czego będzie wracał także w kolejnych latach. Jestem przekonany, że
to ekipa o ogromnym potencjale i przy odrobinie szczęścia (bo to niestety jest
potrzebne zawsze) The Blood Moon Howlers mogą naprawdę solidnie namieszać na
amerykańskiej i – miejmy nadzieję – także europejskiej psychodelicznej scenie
koncertowej. Wierzę, że bardzo szybko przekonaliby do siebie na tyle dużo osób,
by częste wypady na koncerty na nasz kontynent nie były obarczone ryzykiem
finansowej ruiny. Życzę im tego i trzymam za to kciuki.
1. Mad Man's Ruse (5:04)
2. Sugar Babe (5:25)
3. Lose Myself (Bar 9) (6:56)
4. Run Run Baby (3:27)
5. Drunk n' Cold (4:34)
6. Buckled Under (3:20)
7. See Right Through You (2:44)
8. Going Home (3:48)
9. Whiskey and Wine (Blood House Sessions) (3:46)
10. Chocolate Jesus (3:28)
--
Zapraszam
na prowadzone przeze mnie audycje Lepszy Punkt Słyszenia oraz Purple FM w radiu Rock
Serwis FM w każdy piątek o 21 i środę o 18
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://rockserwis.fm
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - profil audycji
http://facebook.com/groups/rockserwisfm - tu można porozmawiać ze mną oraz z innymi słuchaczami w trakcie audycji
Cisza.... pewnie wszyscy tak zasłuchani, że nie mają czasu napisać ;)
OdpowiedzUsuńA ja podrzucę swój strzał, do którego po pierwszym przesłuchaniu miałem stosunek ambiwalentny: podobało mi się brzmienie, ale nie powalała treść. Okazało się, że to przez nieuważne słuchanie, byłem czymś zajęty. Ale wróciłem. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. I zamierzam wracać, bo to okazała się wciągająca opowieść. Połączenie greckiego folku z psychodelią z użyciem tradycyjnych instrumentów ludu greckiego oraz nowoczesnych instrumentów prądożernych ludu światowego.
Mnie się podoba, szczególnie, że chwilami rytmicznie też jest ciekawie i oryginalnie. Villagers of Ioannina City - "Age of Aquarius"
Coraz częściej wchodzę na ten blog żeby poszukać twoich komentarzy. Znajdujesz świetne zespoły!!!
UsuńWysypało...
OdpowiedzUsuńAustralia to szczęśliwa kraina. Rzadko trafia tam Zenek Martyniuk czy Michał Wiśniewski a i Sylwia Wrzeszczak tam nie dociera, co zatem im pozostało?
Takie dziwne twory jak Hashshashin. Tak połączyli współczesne granie psychodelii z elementami bliskowschodnimi, że mają płytę z czołówki tegorocznych. Nie przesłuchałem jeszcze np. Opeth, ale bez względu na to i inne płyty - ta: "Badakhshan" będzie się biła o czołowe miejsca.
Hashshashin-"Badakhshan" https://hashshashin.bandcamp.com/