sobota, 22 października 2016

Kansas - The Prelude Implicit [2016]



Ta płyta miała nigdy nie powstać. Niby zespół Kansas wciąż koncertował – i to w składzie, który był ze sobą od lat – ale nowej muzyki od tej zasłużonej grupy trudno było się spodziewać. Ostatnim studyjnym krążkiem formacji był wydany w 2000 roku Somewhere to Elsewhere, na którym spotkali się muzycy ówczesnego składu grupy z kilkoma zasłużonymi byłymi członkami. A potem słyszeliśmy już tylko albumy koncertowe. Wspólny albo czwórki muzyków Kansas, wydany w 2009 roku pod szyldem Native Window, dość konkretnie wskazywał, gdzie tkwi problem braku nowych wydawnictw Kansas. Problem miał na imię Steve, a na nazwisko Walsh. Dopiero przejście na emeryturę w 2014 roku niechętnego nowym płytom oryginalnego frontmana zespołu otworzyło grupie możliwość ponownego wejścia do studia. Już w trakcie konferencji prasowej przed warszawskim koncertem (jednym z ostatnich z Walshem w składzie) członkowie zespołu wspominali, że gdy już znajdą następcę Walsha, chcieliby w końcu wydać nową płytę Kansas. Jak powiedzieli, tak zrobili. Właśnie pojawiła się na rynku piętnasta w ogóle, a pierwsza od 16 lat, płyta studyjna Kansas – The Prelude Implicit.

fot: Jakub "Bizon" Michalski



Oczywiście najważniejszą zmianą jest osoba wokalisty. Emerytowanego Walsha zastąpił nieznany szerzej Ronnie Platt, który – co tu dużo mówić – dysponuje głosem całkiem podobnym do swojego sławnego poprzednika. Na tym jednak nie koniec zmian, gdyż zespół zasilili też drugi klawiszowiec David Manion i gitarzysta rytmiczny Zak Rizvi, który początkowo miał tylko pomagać przy komponowaniu i produkcji płyty. W ten sposób Kansas rozrosło się z kwintetu do septetu, bo ci dwaj nie weszli do formacji w zastępstwie, a jako dodatkowi muzycy. I skład jest największą zmianą, bo sama muzyka wiele się nie zmieniła. The Prelude Implicit to płyta, którą najłatwiej określić przymiotnikiem „ładna”. Nie należy spodziewać się po tym albumie żadnego przełomu. Nie ma też co liczyć na bardziej odważne wyskoki w kierunku skomplikowanych struktur, które przecież muzykom formacji w przeszłości nie były obce. Tu mamy Kansas w wydaniu mocno radiowym. Owszem, jest kilka kawałków trochę dłuższych, ale The Prelude Implicit to przede wszystkim niezbyt ciężkie, wpadające w ucho numery, które mają zostać w głowie dzięki chwytliwym refrenom i przyjemnemu brzmieniu. Sprawdza się to bardzo dobrze w znakomicie bujających: With This Heart, Rhythm in the Spirit (świetny hardrockowy motyw główny – jest ciężar, ale i znakomita melodia), Summer (prosty numer, ale z fantastycznym klimatem, który skojarzył mi się z płytami Uriah Heep z lat 90.) czy Camouflage. Czasami jednak robi się aż za słodko, przede wszystkim w The Unsung Heroes, które niebezpiecznie zbliża się do cienkiej granicy między dopuszczalnym przyjemnym bujaniem a strefą muzycznej słodkości im. Michaela Boltona.

fot: Jakub "Bizon" Michalski
Refugee zaskakuje oszczędnym aranżem i ciekawym klimatem po kilku bardzo efektownych numerach. To zdecydowanie bardzo przyjemna odmiana, bo gdyby ta płyta składała się z samych „zapalniczkowych” kawałków, byłaby zwyczajnie niestrawna. Z kolei najdłuższy numer na płycie – The Voyage of Eight Eighteen – chyba jako jedyny (no dobrze, powiedzmy, że jeden z dwóch) nawiązuje odważniej do progresywnych korzeni zespołu, już na wstępie zachwycając znakomitym motywem ze skrzypcami na pierwszym planie i kapitalną grą sekcji rytmicznej „pod spodem”. Aż szkoda trochę, że nie pociągnęli tego motywu dłużej i nie pozostali przy wyłącznie instrumentalnej formie tej kompozycji – taki długi, instrumentalny, w całości progresywny numer na pewno by się przydał na The Prelude Implicit, żeby nieco zrównoważyć tę „piosenkowość” większości materiału. Tym drugim wspomnianym utworem, który trochę mocniej wchodzi na progresywne pole, jest Crowded Isolation, w którym ciężki początek i mocne akcenty w trakcie (kapitalny hardrockowy motyw przewodni) mieszają się z niezwykle chwytliwą linią wokalu.

fot: Jakub "Bizon" Michalski

To dobrze, że ta płyta powstała. Z wielu powodów. Po pierwsze – nowy skład ma się czym podeprzeć na koncertach, a nie tylko grać zestaw największych hitów. Po drugie – to nigdy nie wygląda zbyt dobrze, jeśli koncertujący zespół ostatnią swoją płytę wydał niemal 2 dekady temu. Po trzecie wreszcie – panowie nie mają się tu czego wstydzić. Może nie jest to płyta, którą za 40 lat świat uzna za jedno ze szczytowych osiągnięć Kansas, ale to solidny album, bardzo miły dla ucha, który świetnie sprawdzi się w podróży czy nawet jako tło w trakcie domowych spotkań ze znajomymi. To po prostu typowe brzmienie Kansas. A że nie ma tu kompozycji na miarę Dust in the Wind czy Carry on Wayward Son… No cóż, czy ktoś się ich naprawdę spodziewał?



--
Zapraszam na prowadzoną przeze mnie audycję Lepszy Punkt Słyszenia w radiu Rock Serwis FM w każdy piątek o 21 (powtórki w niedziele o 14)
http://rockserwis.fm - tu można mnie słuchać
http://facebook.com/lepszypunktslyszenia - a tu porozmawiać ze mną w trakcie audycji
Zapraszam też na współprowadzoną przeze mnie audycję Nie Dla Singli w każdą sobotę o 20
http://zak.lodz.pl - tu można nas słuchać
http://facebook.com/niedlasingli - a tu z nami porozmawiać w trakcie audycji


3 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Niestety,ale nie zgodzę się. Z muzyki Kansas został ansas. Bez Walsha to już nie Kansas,bez Fisha to już nie Marillion itd. To moje zdanie oczywiście.

      Usuń
  2. "The Unsung Heroes" faktycznie jest numerem chybionym, nawet przy założeniu, że to może być swiadoma zabawa stylistyczna, ale ogólnie płyta lepsza niż się spodziewałam. Miło, że mimo upływu czasu i zmian w składzie Kansas wciąż ma wiele do zaoferowania.

    OdpowiedzUsuń